Zamykam 2017. Moje sukcesy i porażki, szczerze aż do bólu

Spokojnie, to nie jest clickbaitowy tytuł – tu naprawdę będzie o porażkach. Nie dlatego, żebym znajdowała specjalną przyjemność w powracaniu do nich, ale dlatego, że tak jest po prostu uczciwie. Wiele razy na tym blogu pisałam Wam o tym, co mi w życiu nie wychodzi – ba, zwykle robiłam to na bieżąco. Wiedzieliście, kiedy postawiłam wszystko na jedną kartę i zdecydowałam się lecieć do Oslo, a skończyłam na bezrobociu z mięśniakiem wielkości piłki tenisowej w brzuchu. Wiedzieliście też, jak wyglądał mój poród i jak wiele rzeczy poszło wtedy nie tak. I nawet jak mnie facet rano ze swojego łóżka pogonił, to też dałam Wam znać. ;)

Kiedyś nawet opublikowałam tekst o tym, że nie jestem swoim zdjęciem z Instagrama, w którym próbowałam wytłumaczyć, że życie to nie są filmy z Bradem Pittem i daleko mi do bohaterki komedii romantycznych – ja też mam swoje wzloty i upadki, choć jak upadam, to raczej na tyłek, a nie od razu na twarz. No i Bogu dzięki, bo dużo wydałam na zęby.

Mimo to, wciąż spotykam komentarze, wypominające mi to, jak mi wszystko zajebiście idzie. A idzie to człowiekowi krew z nosa, jak otworzy na sobie drzwi lodówki (wiem, co mówię). Ale że wiecie – piękne zdjęcia, super syn, fajny facet, praca marzeń, czasami jakiś wyjazd, wakacje. A ja czytam to i czytam i jestem dla siebie pełna podziwu, że mi się jeszcze od tego dobrobytu w głowie nie poprzewracało. Przecież z takim życiem to już dawno powinniśmy wygrać jakiś plebiscyt, choćby „Viva! Najpiękniejsi”, a najlepiej od razu wystąpić na sylwestrze w Zakopanem. Tylko wiecie, gdzie leży problem? Ano w tym, że życie na zdjęciach a życie naprawdę mają ze sobą tyle samo wspólnego, co basen w SPA z basenem w szpitalu. Brzmi niby podobnie, a jednak obudzony w środku nocy wiesz, na który wolałbyś trafić.

A że od takiego gadania bardziej mierżą mnie chyba tylko żelki anyżowe, to dziś będzie trochę więcej tego, co to niekoniecznie wyszło. Albo wyszło bokiem, bo i tak się w tym roku zdarzało.


NAJPIERW SUKCESY


NARODZINY STAŚKA

Tutaj miejsce pierwsze i absolutnie bezdyskusyjne, a musicie wiedzieć, że przed własną ciążą byłam kompletnie „niedzieciowa”. To znaczy: nie rozczulały mnie dzieci na ulicach, nie piszczałam na widok dzieci znajomych, nigdy nie trzymałam na rękach noworodka i ostatnią rzeczą, jaką by mi przyszła do głowy, byłoby powąchanie cudzej pieluchy celem określenia świeżości zapachu. Co więcej, to wszystko nawet teraz mnie nie dopadło i nadal uważam, że cudowne dziecko może być tylko własne. Nawet, jeśli czasem robi miny jak Ryszard Kalisz i budzi mnie piąty raz w nocy z rzędu. Natomiast pojawienie się Staśka w naszym życiu uważam za najlepszy dzień ever. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że można kogoś tak bezgranicznie kochać, mieć w sobie tyle miłości, cierpliwości i wyrozumiałości, a przy tym wszystkim tak dobrze się jeszcze bawić. Bo widzicie, my ze Staśkiem robimy wszystko – latamy sobie na wakacje, jeździmy na mecze, gramy na konsoli czy zwiedzamy restauracje. Staszek to w ogóle bardzo towarzyski człowiek i już teraz ma ode mnie więcej ziomków na dzielni. Więc tak, 3140 g szczęścia pojawiło się w naszym życiu 31 marca 2017 roku i dlatego ten rok już zawsze będę uważała za najwspanialszy z wspaniałych.


WY

A konkretnie – ponad półtora miliona osób, jakie w ciągu tego roku odwiedziły blog i ponad sto dziesięć tysięcy fanów bloga na Facebooku. Czyli fantastyczna, zaangażowana społeczność, bez której by tego wszystkiego nie było. Nie wiem, jak Wy, ale ja nigdy nie umiałam pisać do szuflady. Szuflada to takie miejsce, gdzie się upycha niechciane i niepotrzebne rzeczy. A ja bardzo chciałam być chciana i potrzebna – jak dobre wino i „Friendsi” na Netflixie. Co prawda do jednego i drugiego wciąż mi daleko jak do polskiej prawicy, ale jednak codziennie pokazujecie mi, że to, co robię, ma sens. Moje teksty o idiotach w internecie, odpuszczeniu Ance Lewandowskiej czy słowach, jakich nie należy mówić osobom z depresją, przeczytały tysiące ludzi. Sam tekst o porodzie to 120 tysięcy czytelników i setki wiadomości i komentarzy. Dlatego to, że wciąż tu jesteście, ba – że z roku na rok jest Was tutaj coraz więcej – uważam za swój kolejny ogromny sukces. Zwłaszcza, że końcówka ciąży i macierzyństwo to raczej mocno angażujące zajęcia i różnie z tą moją aktywnością tutaj mogło być. Natomiast jest tak, jak należy – regularnie. Choć będzie lepiej, ale o tym już innym razem. Dziś z kolei bardzo Wam za to wszystko dziękuję. Za wszystkie komentarze, prywatne wiadomości, maile. Nawet za lajki, bo one – wbrew pozorom – naprawdę dużo dla mnie znaczą. Miejsce tworzą ludzie i cieszę się, że kolejny rok z rzędu jesteśmy tu razem. 


RANKING KOMINKA

Czy – bardziej oficjalnie – ranking najbardziej wpływowych blogerów, przygotowywany przez Tomka Tomczyka vel. Jasona Hunta. Najpierw pojawiłam się w nim w nadziejach, później awansowałam na srebro, w tym roku przypadł mi dostojny brąz. Czy to źle? Wspaniale! Bo nic tak nie motywuje jak spadek, to raz. Dwa, że w złocie i srebrze są naprawdę mocne nazwiska, a jak przegrywać, to przecież z najlepszymi. Gdzieś zresztą usłyszałam takie ładne hasło – podpowiedzcie proszę, jeśli znacie źródło: że jeśli jesteś najmądrzejszą osobą w pokoju, to znaczy, że jesteś w złym pokoju. Ranking Kominka to dla mnie taki wielki pokój, w którym wiele osób jest dużo lepszych ode mnie. I szczerze mnie to cieszy, bo przynajmniej mam powody, aby jeszcze mocniej nad sobą pracować. Nie, nie dla rankingów, ale po to, by zwyczajnie być lepszą – dla Was i dla siebie. No i mam takie nieskromne marzenie, że jak już udało się odhaczyć srebro i brąz, to w przyszłym roku nie zostaje mi nic innego, jak uderzać po złoto. Chociaż jak piszę te słowa, to mam wrażenie, że lodówka się na mnie jakoś podejrzanie patrzy i jeśli w cokolwiek uderzę, to znowu w jej drzwi.


NO I TERAZ PORAŻKI


NARODZINY STAŚKA

To znaczy: nie jego pojawienie się na świecie, ale to, co je poprzedzało. Szczegółowo opisałam wszystko we wspomnianym już tekście. Kosztowało mnie to bardzo dużo, o czym świadczy już choćby sama data publikacji – poród miał miejsce w marcu, a dopiero w lipcu zdecydowałam się opowiedzieć o tym głośno. I chociaż ten tekst wywołał całą lawinę komentarzy i ogólnopolską dyskusję na temat traktowania rodzących, to i tak samo zajście uważam za swoją ogromną porażkę. Dlaczego? Bo miałam 9 miesięcy na to, żeby się przygotować. Żeby zrobić research, wypytać znajomych, wybrać najlepszy szpital. I… zrobiłam to. Zrobiłam to wszystko, a i tak totalnie nie wyszło. A wiecie, dlaczego? Bo uwzględniłam wszystko, poza zwykłą, ludzką nieżyczliwością. Przejechałam się na absolutnej podstawie, jaką jest szacunek dla drugiego człowieka. Odpowiedzialność za niego, za jego życie i zdrowie. Uznałam, że jeśli wybieram najlepszy szpital, rekomendowany przez najlepszych lekarzy, to przecież będzie dobrze, nie? No więc: nie. Bo na poród składa się nie tylko sprzęt, opinie, budynek. Poród to przede wszystkim odbierający go ludzie. I choć oboje ze Staśkiem wyszliśmy z tego cało, to takiego stresu, bólu i łez nikomu nie życzę. Nie, żebym wychodziła z założenia, że poród nie boli. Ale jak masz wskazania do operacji i wiesz, że to dla Ciebie i dla dziecka jedyne bezpieczne wyjście, a personel Ci jej przez kilka godzin odmawia, to zwyczajnie masz prawo mieć żal. Albo się porządnie wkurwić. Słowo, że obydwie te rzeczy solidnie odbębniłam.


WY

Przez ostatni rok wychodziłam z siebie, żeby ten blog jakoś wyglądał. Żeby regularnie pojawiały się na nim ciekawe treści, żeby nie zabrakło mojego głosu w tak ważnych dyskusjach, jak choćby akcja #metoo, która zmobilizowała chyba pół świata. A jednak wiem, że Was w wielu miejscach zawiodłam. Że w momencie, kiedy jedne z Was prosiły o więcej tekstów parentingowych, inne na ich widok odwracały głowę. Że kiedy mnie robiło się niedobrze na samą myśl o kolejnym tekście związkowym, bo w moim własnym związku nie działo się dobrze, to Wy regularnie miałyście pretensje, że od takich tekstów odchodzę. Że dlaczego jest więcej tekstów produktowych, więcej parentingu, mniej dawnej, zadziornej i „związkowej” Aśki. To zapytam tak uczciwie: pomyślałyście, że nie mam siły? Że jestem wyczerpana, że śpię po dwie, trzy godziny na dobę? Wspominałam o tym, a jakby nikt nie słyszał. Czy któraś z tych uroczych krytykantek, wypominających mi zmianę tematyki bloga, zapytała, czy wszystko gra?

Odpowiem: żadna. Skrajnie rzadko, ale jednak padały czasem pretensje: a po co, a na co, a dlaczego tak. Dlatego ogromnie się cieszę, że to były pojedyncze głosy, które osłabiała cała masa wiadomości i maili pełnych ciepła, wsparcia i dobroci. Natomiast tak, każdy taki negatywny głos też ma dla mnie znaczenie. Tym bardziej mi przykro, że kiedy ja Was wspierałam i rozbawiałam, to było ok, a w najbardziej krytycznych dla mnie momentach potrafiłam się spotkać tutaj z takim zwykłym, pełnym pretensji niezrozumieniem. To nie jest fair. Po pierwsze, blog zawsze był i będzie w zgodzie ze mną, moimi przemyśleniami, potrzebami, odczuciami. To dzięki temu go pokochałyście – dzięki temu, że jest po prostu normalny i szczery. Więc jeśli całe moje życie toczy się wokół dziecka i mam ochotę o nim pisać, to będę to robić. To nie jest egoistyczne, to jest po prostu uczciwe. Robię wszystko, żeby wszystkim nam było tutaj dobrze, ale pamiętajcie proszę, że dobrze ma być także mi. Nie tylko Wam. To raz.

A dwa, że teksty sponsorowane także nadal będą się pojawiały. Nie wiem, jakim cudem w 2018 roku kogoś nadal może dziwić reklama na blogach. Zwłaszcza, że mój jest moim źródłem utrzymania i po to go zresztą zakładałam. Nigdy tego nie ukrywałam, powtarzałam to w komentarzach, wywiadach. Dlatego jak widzę komentarz w stylu „o nie, znowu reklama”, to odpowiedź mam jedną: nie czytaj. Jak często lecą reklamy w telewizji? Albo kiedy oglądacie coś w internecie? Ile jest reklam w jakimkolwiek czasopiśmie? Tam zasada jest prosta: nie chcesz, nie czytasz, nie oglądasz. Zmieniasz kanał, idziesz siku albo zrobić kawę. Przerzucasz stronę. A nie piszesz listy do redakcji, że jakim prawem… zarabia na swojej pracy. Bo tak, pisanie bloga to dla mnie normalna praca. A praca to zarabianie.

O dziwo, jak moi rodzice idą na etat, to nikt się nie dziwi, że dostają za to pieniądze. Jak mój Paweł, który ma własną firmę, wystawia co miesiąc faktury swoim klientom, to – dacie wiarę – oni też się temu nie dziwią! A jednak jak u mnie zdarzy się reklama, to czasem przybłąka się zagubiona owieczka i spyta, jakim prawem. Ano, prawem rynku. I zwyczajnej logiki. Od czterech lat piszę teksty na bloga – najpierw codziennie, później po 3-4 razy w tygodniu. Razem dało to dotąd blisko 750 tekstów, choć przez pierwsze dwa lata nie zarobiłam na tym ani złotówki. Jeśli więc komuś przeszkadza, że dziś jakiś tekst powstaje w ramach współpracy, to mam ochotę zapytać: a za ile z nich sam zapłaciłeś? Dlaczego chcesz czytać za darmo to, co ktoś napisał, poświęcając swój czas, angażując się, rezygnując z innych rzeczy, dzieląc się z Tobą swoim doświadczeniem i wiedzą? Dlaczego uważasz, że powinnam pracować za darmo? I to właśnie dla Ciebie?

Przecież współprace z markami to genialny układ: ja mogę dla Was pisać i jednocześnie mam przy tym na chleb. Wy dostajecie fajne, darmowe treści. Przecież odpowiadam za wszystko, co Wam polecam. Tak szczerze: czy kiedyś doradziłam Wam źle? Nie, bo wiele współprac odrzucam. Zgadzam się tylko na te, które uważam za wartościowe i które doradziłabym własnym znajomym. Dlatego za swoją osobistą porażkę uważam też każdy negatywny komentarz, jaki mi to wypomina – bo to znaczy, że mam tu też osoby egoistyczne i roszczeniowe, które po pierwsze, nie rozumieją, że tak działa ta branża, a po drugie, nie dają nic od siebie i jedyne, co robią, to wymagają. Nie wiem, co zawiodło: komunikacja, edukacja? Ja zawsze życzę Wam jak najlepiej, doradzam w kwestii studiów, matury, pracy, związków, rodziców, rozmów o podwyżkę. Dlatego chciałabym, żeby Was wszystkich tak samo cieszyła też moja praca i moje sukcesy. Bo – powtarzam i nie wstydzę się tego – ja na tym blogu zarabiam. W sumie, cały ten wywód można by zawrzeć w jednym zdaniu: traktuj innych tak, jak chcesz, by Ciebie traktowano. Chcesz pracować za darmo? Ja nie mogę, bo mam dziecko i kredyt, ale jeśli Ty chcesz spróbować, to śmiało. :)


TA FATALNA KSIĄŻKA

Miała być już dawno, a jeszcze przynajmniej przez chwilę jej jednak nie będzie. Dlaczego? Bo nie dałam rady. W 2016 i 2017 roku odezwały się do mnie wszystkie największe wydawnictwa w tym kraju, w końcu podpisałam umowę z tym, które było najfajniejsze. I… zawiodłam. Siebie, swojego wydawcę, redaktorkę, rodziców, przyjaciół, Pawła. I Was wszystkich, którzy na tę książkę czekaliście. Ale nie bez powodu nigdy oficjalnie nie pochwaliłam się ani znalezieniem wydawcy, ani postępami z pracy. Wiele razy wspominałam Wam o tym, że wierzę swojej intuicji i tym razem także mnie nie zawiodła. Ja po prostu podświadomie czułam, że to się nie może udać. Umowę podpisywałam już w zaawansowanej ciąży, miałam skończyć pisanie najpóźniej miesiąc, dwa po porodzie. Tyle, że… nie byłam w stanie. Moja ciąża była cudowna i z chęcią bym ją powtórzyła, ale jednak przyniosła ze sobą sporo paskudnych dolegliwości. I rzyganie naprawdę nie było tą najgorszą z nich.

A pierwsze tygodnie po porodzie? Byłam tak zmasakrowana fizycznie i psychicznie, że o książce nie mogło być mowy. Jasne, że próbowałam. Pisałam najpierw teksty na bloga, później teksty do książki, kładłam się spać koło 3-4 nad ranem, o 5 wstawałam nakarmić Staśka, a o 6 czy 7 zaczynałam kolejny dzień. Efekt? Jestem chudsza niż przed porodem, przez wiele miesięcy byłam głodna, zła, niewyspana. Ba, byłam cholernie nieszczęśliwa i dużo czasu zajęło mi pogodzenie się z myślą, że nie jestem robotem. Że nie dam rady być jednocześnie świetną mamą, świetną dziewczyną, świetną blogerką i świetną pisarką. Bo wtedy byłam tylko cholernie zmęczonym i smutnym człowiekiem. Ktoś zaraz zapyta: to czemu od razu nie zerwałam umowy? Odpowiedź jest banalna i wcale nie chodzi tu o pieniądze. Ja po prostu nie umiem zawodzić ludzi.

Będę się tak długo męczyć, że mało sama nie padnę, ale zrobię wszystko, żeby się wywiązać z umowy czy dotrzymać słowa. W myśl zasady, że wszyscy są zawsze ważniejsi. Bo przecież mam fajnego wydawcę, bo przecież obiecałam. Nawet sobie nie wyobrażacie, pod jaką ścianę musiałam dojść, żeby się z tego wycofać. I jak bardzo było mi wtedy wstyd. Ba, ja wciąż na samo wspomnienie kulę się w sobie. Ale wiem, że to była jedyna mądra opcja. Czasem, żeby zrobić krok do przodu, trzeba zrobić dwa kroki w tył, bo jak człowiek przykucnie z tym swoim nieszczęściem w jakimś kącie, to później bardzo ciężko jest wstać. A przecież ja bardzo lubię wstawać. To znaczy: z kolan, jak ta nasza Polska, bo z łóżka rano to już niekoniecznie.

A uprzedzając ewentualne pytania: czy kiedyś jeszcze tę książkę napiszę? Tak, może już niedługo. Ale bardziej, niż szybko, chcę ją napisać dobrze. O związkach. Tak, jak lubicie. ;)


Pochwalcie się proszę Waszymi sukcesami i/lub porażkami. Co Was najbardziej ucieszyło? Albo co Was najbardziej zniszczyło? Wierzę w to, że o takich rzeczach warto głośno mówić. Zapraszam. ;)


 

Subscribe
Powiadom o
guest
28 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Natalia

Aśka, człowieku mój, jesteś jedną z najlepszych dziennikarek, blogerek, do której wracam nieprzerwanie od ponad 2 lat! Dziękuję za każdy tekst, przesyłam mnóstwo uścisków i dużo energii, w razie gdyby była Ci potrzebna, bo nie zawsze 'wszystko gra’. Jak to w życiu. Jesteś piękna, bo jesteś prawdziwa.
Pozdrawiam serdecznie, samych sukcesów w 2018, owocnych kontraktów, zdrowia dla Ciebie i porywacza-serc-Staszka i szczerej radości! :*

karolinaszpringer

Mój największy sukces? Przetrwałam choroby bliskich mi osób i wyciągnęłam wiele lekcji, stałam się o wiele mądrzejsza, założyłam fanpage na fb i znalazłam miłość. A moja największa porażka? Za mało doceniałam bliskich i siebie. Pozdrawiam!

Ania

Trn rok był przełomowy i mega szczęśliwy. Pierwsze miejsce to założenie rodziny. Ślub w czerwcu i narodziny córeczki w listopadzie. Cały mój swiat nagle się zmienił a moje życie dostało skrzydeł. Właściwie wokół tego kręciło sie wszystko. W marcu gruchnela wiadomosc o tym ze jestem w ciąży i reszta juz sie nie liczyla.

A co do porażek to kolejny rok kiedy nie mam odwagi zmienic niszczacej mnie pracy. Kolejny rok kiedy sie z tym nosze ale tylko noszenie mi zostaje bo odwagi brakuje..