Nie jestem swoim zdjęciem z Instagrama

Czasami, czytając komentarze na swój temat, czuję się z Wami jak Afrodyta, która pewnego dnia wyłoniła się z piany morskiej. Nie taka piękna, ale taka „skończona” – już ukształtowana, w określonym wieku, o określonym statusie. Albo jak Benjamin Button, który na dzień dobry urodził się stary. Wiecie, patrzycie na mój ostatni tekst albo na ostatnie zdjęcie z Instagrama i mówicie: O, ta to ma dobrze. No więc, nie. Życie to nie jest grecka mitologia. Życie to nie są też filmy z Bradem Pittem. Zwykle człowiek, zanim dojdzie do etapu, w jakim go poznajecie, trochę doświadczeń gdzieś tam już za sobą ma.

I ja też jestem takim człowiekiem. Takim, który codziennie powtarza Wam, żeby wierzyć w siebie i otrzepywać kolana, choćby tonął właśnie w ruchomych piaskach i to aż po same zęby. Bo najgorsze, co możesz sobie zrobić, to zwyczajnie się poddać. Dlatego nie wierzę w walki, w których pokonuje nas wróg – jak długo żyjesz, tak długo jesteś w grze. Dopiero w momencie, kiedy sama siebie spisujesz na straty, wszystko zaczyna być rzeczywiście stracone.

Tylko wiecie, co? Szewc bez butów chodzi. Pamiętam, jak na jednej imprezie podszedł do mnie mężczyzna, z którym wcześniej znałam się tylko z internetu. Nie zapytał, jak się bawię, tylko wprost: Czy w życiu też jesteś taka mądra jak na blogu? A ja bez chwili zastanowienia rzuciłam: Chciałabym.

WSZYSTKO SIĘ DA

Bo ja także upadam. Dzisiaj może jestem mądra, ale nie zapomniałam, jak głupia byłam wczoraj. I nie dam sobie uciąć nic, nawet tych cienkich włosów w kolorze mysiego brązu, że nigdy więcej głupia nie będę. Bo wszyscy miewamy gorsze momenty. I łatwiej nam łatać dziury w cudzych życiach, niż raz na zawsze załatać swoje.

Natomiast tak, jestem dzisiaj szczęśliwa. Mam dobrą pracę, fajnego faceta, wreszcie chudy tyłek. I Was. Cudowną społeczność, skupioną wokół tego bloga. Pracowałam na to długo i ciężko i tyle razy w tym wszystkim upadałam, że gdybym wybijała sobie za każdym razem tylko jednego zęba, rozwaliłabym do dzisiaj własną i jakieś dwie sztuczne szczęki. A mimo to sądzę, że jestem wielką szczęściarą. Nie dlatego, że mi gwiazdy sprzyjają, tylko dlatego, że umiem przestać się nad sobą litować i nawet po kilku przepłakanych z bezsilności nocach spojrzeć w lustro i powiedzieć: kurwa, da się.

W jakimkolwiek gównie byś się nie znajdowała, naprawdę, da się z niego wyjść. Problem w tym, że zamiast próbować się z niego wygrzebać, większość z nas woli nauczyć się w nim pływać. I dlatego tkwi w kiepskich związkach, słabo płatnych pracach, nielubianych ciałach. Bo zamiast zawalczyć, woli sytuację, którą potocznie określamy mianem „chujowo, ale stabilnie”. Jak to się ładniej mówi? Lepsze znane zło, niż nieznane niebo?

CO TAK NAPRAWDĘ JEST DZISIAJ HEREZJĄ?

Ostatnio w wywiadzie dla wizaz.pl zostałam zapytana o to, co można zmienić w swojej codzienności, by żyć fajnie. Powiedziałam wtedy – i wciąż to podtrzymuję – że:

Przeważnie znajomych, pracę i faceta. Dostaję masę wiadomości od dziewczyn, które są nieszczęśliwe z tych trzech powodów. A to przyjaciółki ich nie rozumieją, a to matka upokarza, a to znowu szef gnębi albo facet zdradza czy też nie docenia. A przecież wystarczy wziąć się w garść i o siebie zawalczyć. O swoje samopoczucie, karierę, poczucie własnej wartości, szczęśliwy związek. Ja wiem, że to się łatwo mówi, a trudno robi, ale z problemami jest trochę jak z wyrywaniem zębów – można skończyć z nimi szybko, choć boleśnie – ale ze świadomością, że jak przestanie boleć, to już tak na zawsze – albo męczyć się w nieskończoność, wyjąc z bólu lub tłumiąc krzyk w poduszkę ze zwykłej, ludzkiej bezradności.

To, co mnie ubodło, to jeden z komentarzy:

Ciekawe, jakie byłyby wpisy, gdyby autorka była samotna od kilku lat, mam wrażenie, że ten blog to apoteoza związku. Co więcej, nie zgodzę się z hipotezą, że po zakończeniu związku, który nic dobrego dla partnerów nie przynosił i dzięki pozytywnemu myśleniu oraz walce o siebie, można odnaleźć szczęście. Nie wszystkim pisane jest szczęście, ale widocznie źle sprzedaje się taki pogląd.

I dalej:

Herezją jest wmawianie dziewczętom, że wszystko da się zmienić i wszystko można osiągnąć. Zdobyć wymarzoną pracę, rozwijać zainteresowania i stworzyć rodzinę, ewentualnie znaleźć fajnego partnera i dbać o związek. Owszem, to doskonały i godny obrania sposób życia, ale moje doświadczenia pokazują, że czasami trzeba jednak zaakceptować fakt, że mimo iż robimy wiele, a nawet dajemy z siebie wszystko, nasze plany się nie realizują.

CHRYSTE! To było tak bezmyślne i niesprawiedliwe, że czułabym do autorki masę złości i pretensji, gdyby nie to, że górę wziął żal. Zrobiło mi się jej żal, bo musi być w fatalnym punkcie swojego życia, żeby takie rzeczy rozgłaszać – do tego publicznie. Jak wiele musiało jej się po drodze nie udać, że – będąc młodą i ładną dziewczyną – wypisuje podobne (że tak użyję jej słownictwa) herezje?

OPOWIEM WAM SWOJĄ HISTORIĘ

Otóż autorka wiele razy była „samotna od kilku lat”. Kiedy miała tych lat 15, poznała swojego pierwszego poważnego faceta. Pobyli razem lat prawie cztery, po czym on kopnął ją w dupę z taką siłą, że aż dziw, że nie obudziła się w Abu Dhabi. Pobyła więc sama kolejne cztery lata. W tej swojej samotności. I nie, że próbowała i jej nie wychodziło – po prostu przez cztery bite lata nie pojawił się nikt, z kim można by choćby próbować. To jest dopiero samotność, co?

Ale w końcu poznała kolejnego księcia z bajki, z którym pobyła – uwaga – kolejne cztery lata. Miały być dzieci (troje) i miał być dom (duży). Autorka tak bardzo tego chciała, że długo nie zauważała, jak bardzo im się ten związek rozjeżdża. Nie zorientowała się w porę, że różni ich absolutnie wszystko – plany, marzenia, ambicje i aspiracje. Charaktery, potrzeby, oczekiwania. No i w końcu musiało to ostatecznie pierdolnąć – z równie wielką, co poprzednio, pompą.

I wiecie, co działo się później? Hah, znowu samotność. Autorka naprawdę znów była samotna! Co prawda myślała, że ktoś ją zaraz przygarnie, ale ten nowy ktoś po milionie wyznań i trzech tylko spotkaniach stwierdził, że to jednak nie to. Nie wiem, dlaczego, ale kumplom powiedział, że była po prostu nudna.

Myślicie, że to był szczyt ciosów i samotności? To zapnijcie pasy, autorka się dopiero rozkręca. Rzuciła pracę, wyprowadziła się z mieszkania, zwiozła rzeczy do rodziców, kupiła bilet w jedną stronę – do Oslo. Na pięć dni przed wylotem zrobiła badania, żeby sprawdzić, czy wszystko ok. Było tak bardzo ok, jak w Hiroszimie w 1945. Okazało się, że nigdzie nie leci. Bo anemię ma taką, że jak norma hemoglobiny zaczyna się od 12, to ona przypadkiem ma 6. Czyli tyle, że jeszcze moment i konieczne staje się przetoczenie krwi.

Poza tym ma też mięśniaka. Wielkości takiej, jakby ktoś piłkę tenisową włożył jej siłą do brzucha. Zostaje więc w domu, bilety i marzenia trafia szlag, jest sama w rodzinnym mieście, bez przyjaciół, faceta, pracy. Za to z mięśniakiem. Ach, zapomniałabym wspomnieć, z kim jeszcze! Z nadwagą. Bo jak w czasie tych wszystkich problemów schudła z 54 do 44 kg, tak nagle przytyła do… 68.

Tak. Autorka była w życiu samotna, bezrobotna i gruba. I miała mięśniaka, którego mogła klepać po brzuchu i mówić do niego „hello”.

MAM TAKIE SAME PROBLEMY, JAK WY

Nie wyobrażacie sobie, ile kosztowało mnie dojście do punktu, w którym dzisiaj jestem. Praca, facet, przeprowadzka ponownie do Wrocławia, później do Warszawy. Stanięcie na nogi, schudnięcie, założenie bloga. To wszystko nie stało się ani równocześnie, ani nagle. To wymagało takiego wysiłku fizycznego i psychicznego, że mentalnie i dosłownie pot mi płynął po cyckach.

Dlatego jeśli ktoś teraz mówi mi, że herezją jest wmawianie innym, że da się lepiej żyć, to ja mu spokojnie tłumaczę, dlaczego nie ma jednak racji. Choć – wybaczcie kolejny wulgaryzm – wypadałoby powiedzieć: Przestań, do chuja, pierdolić. Bo tak się samemu kopie dla siebie dół i jeszcze innym ucina skrzydła.

Pewnie, że sytuacje bywają beznadziejne. Wymagające pomocy specjalisty. Trudne. Ale tak długo, jak nie macie raka ani ciężkiej depresji, jak długo jesteście młode i zdrowe, błagam, nie mówcie, że jakąkolwiek krzywdę musicie zaakceptować. Że nie możecie zacząć od nowa, zawalczyć o własne szczęście, że nie jesteście w stanie czegoś zmienić. Zmienić to się nie da koła, jak się zapasowego zapomniało w garażu. Wszystko inne to kwestia pracy, odwagi i konsekwencji.

I nie piszę tego tekstu po to, żeby poczuć się lepiej. Przeciwnie. To kolejny etap obnażania się z własnych niepowodzeń, pomyłek, słabości. Ale chcę, żebyście wiedziały, że nie jestem gotowym produktem, który zajebiście szczęśliwy zleciał się gdzieś z kosmosu i wciska Wam teraz kit, że da się fajnie żyć. Pewnie, że czasem staracie się zajebiście mocno i niewiele Wam z tego wychodzi. Ale to nie znaczy, że nigdy nie wyjdzie. To znaczy jedynie, że albo staracie się mimo wszystko za mało, albo – zwyczajnie – to jeszcze nie jest to miejsce, ani ten czas.

NIE ZAWSZE BYŁO KOLOROWO

To teraz krótki bilans. Tak, zarabiam dzisiaj tyle, żeby nie martwić się o jutro. Nie tyle, żeby myśleć o kupnie nowego Bugatti (ani nawet Opla), ale dość, żeby spokojnie spać. Dwa lata temu dostawałam 1 zł brutto za tekst, liczący 1000 znaków. 1 zł brutto. Maksymalnie w ciągu dnia potrafiłam napisać (a piszę szybko i dużo) 50 tysięcy znaków. Czyli zarobić 50 zł brutto. W ciągu całego, jebanego dnia.

Tak, mogę pojechać jutro na fajne wakacje, ale jeszcze kilka lat temu stać mnie było max na jednodniowy rejs do Szwecji, gdzie przez cały dzień zjadłam tylko snickersa. Do tego przywiezionego z Polski.

Tak, mam dzisiaj faceta, z którym chcę mieć dziecko i się spokojnie zestarzeć. Ale miałam też dwóch innych, z którymi rozstania były dla mnie tym, czym góra lodowa dla Titanica. Oraz masę innych, którzy okazywali się pomyłkami równie dużymi, jak wiara w to, że dwa plus dwa równa się pięć.

Czy się tego wstydzę? Nie. Bo wierzę, że czasami musi nas spotkać dużo zła, żeby mogło nas spotkać dużo dobra. Grunt to umieć przetrwać to pierwsze i – choćby cholernie bolało – zaczekać, aż przyjdzie to drugie.

Czego zawsze sobie i Wam życzę.


fot. Roksolana Zasiadko/unsplash.com
Subscribe
Powiadom o
guest
84 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Uszyta

Dziękuję za ten wpis. Zgadzam się w pełni i mogę swoim przykładem poprzeć Autorkę. Żyłam sobie cztery lata w związku, który powodował, że całe moje życie było… stabilne – z tego cytatu, że chujowo, ale stabilnie. Nie do końca to zauważałam, czasem były przebłyski, czasem znajomi coś powiedzieli. Ale dopiero jak któregoś dnia otworzyłam oczy i spojrzałam na siebie – zniszczoną psychicznie osobę z coraz mniejszym gronem ludzi, którym ufam, wiedziałam, że trzeba coś zrobić. Teraz tego związku już nie ma, jest inny, bardzo obiecujący, zdrowy. A ja może jeszcze nie w pełni jestem osobą, jaką bym chciała być, ale… Czytaj więcej »

Ola

Ja też uważam, że da się wszystko zmienić na lepsze jeżeli tylko się chce. Kiedyś byłam Panią życia, nie bogatą ale na tyle obrotną że koleżanki mi mówiły „wow, chciałabym być taka jak Ty”. A później wszystko jakoś chuj strzelił i wciąż jestem na etapie ogarniania życia. Powoli powoli ale do przodu.

Anna Szadkowska

Jesteś wspaniała! Mentalny kop w tyłek od ciebie :) Żeby nie było nie mam depresji ani nic z tych rzeczy ale czasem zaczynam biadolić. Po prostu.
Dziękuję raz jeszcze :)