Na zdj. kadr z filmu „Czas na miłość”, reż. Richard Curtis
Cuda nie zdarzają się nikomu z wyjątkiem tych szczęśliwych czubków, którzy widzą je wszędzie.
Stephen King, „Po zachodzie słońca”
Wiecie chyba, co to jest cud. Cud jest wtedy, kiedy Polska nie robi sobie obciachu występem na Eurowizji albo wygrywa mecz piłki nożnej. Albo kiedy budzisz się rano z facetem, a on nie chce od Ciebie śniadania. Albo kończysz studia, a matka mówi Ci, że co będziesz, dziecko, pracować. Masz tu milion i pobaw się jeszcze.
Takie cuda nie zdarzają się często, ale są inne, które także potrafią być fajne. Jak na przykład takie, kiedy zmoczy Cię deszcz. Kiedyś myślałam, że to podłe i nieprzyjemne. Zwłaszcza, że jestem chyba jedną z nielicznych osób na świecie, które nie potrafią posługiwać się parasolem. To znaczy umiem to robić tak, żeby mi twarz nie zmokła, ale spodnie na przykład już tak. Podobno innym wychodzi to lepiej.
Natomiast ostatni pobyt w szpitalu skutecznie otępił mi zmysły. W takich miejscach czujesz ból, fizyczny i psychiczny, ale ponadto już nic. Czasem przeciąg, jeśli ktoś otworzy i drzwi, i okno naraz, a czasem rozkosz, jak ktoś Ci nawiezie słodyczy. Ale generalnie, nie dzieje się nic. Leżysz jak drobne na blacie i myślisz, że teraz może skończyć się świat.
I kiedy wreszcie wyjdzie się z tej sypialni, łatwiej dostrzega się cuda. Człowiek się tak nie wierzga, nie szarpie. Nie potrzebuje mocnych doznań, żeby zrobiło mu się w środku przyjemnie. Zaczyna cieszyć się z obserwacji ludzi. Cieplutko muskającego go słońca. Kupionych gdzieś w przejściu kwiatów.
Dlatego wydaje mi się, że robimy całkiem bez sensu, wypatrując cudów na miarę zmartwychwstania. Że cieszy nas wyjazd do Paryża, ale na wieś, do matki, już nie. Że chcąc biegać, potrzebujemy super butów, jakbyśmy zapomnieli, że za łebka dobrze biegało się w trampkach. Że musimy mieć na koncie fortunę, chociaż dobrego burgera można mieć już za dyszkę.
Wielkie cuda są fajne, ale wymagają też wielkiej oprawy. Planu, pracy i przygotowań. A ktoś kiedyś powiedział, żeby nie tracić małych przyjemności życia w pogoni za tymi większymi. Ja Wam z kolei podpowiem, że ani jedne, ani drugie, nie mają szans Wam się trafić, kiedy siedzicie tu z nosem przyklejonym do kompa.
A jak już musicie, to posłuchajcie sobie piosenki:
Tekst z cyklu 'oczywiste oczywistości’, niiiby wszyscy to wiedzą, ale trzeba to powtarzać – podstawą, powiedzmy, zdrowego życia są właśnie te małe cuda, drobne przyjemności, jakieś 'nagrody’ dla samego siebie również.
o, to, to! ja na przykład właśnie wróciłam z teatru. zapomniałam, jak dobrze jest tam bywać.
„leżysz jak drobne na blacie” a ogólnie to mam taki dzień właśnie, dostałem sos parówkowy do ziemniaków i natychła mnie myśl, że będzie mi brakowało gupiej stołówki na uczelni, poza tym jest słonko i leci muzyka.
to może doktoracik? :D
na początek Pan Wieczny Student usiłuje opanować dyskretyzację nieskończonej wieczności swojej nauki na poziomie „i nieźle żyć”, natomiast poziom „może gófno robić” to gdzie indziej – jedna stołówka uczelni nie czyni ;)
p.s. dzisiaj był po fajki i zmuk, cieszy
Podpisuje się pod każdym słowem. Każdego dnia próbuje znaleźć przynajmniej jedną rzecz, którą można uznać za mały cud :)
dzielna dziewczyna!