Na zdj. fragment plakatu do filmu „Pięćdziesiąt twarzy Grey’a”, reż. Sam Taylor-Johnson
– Ma pan jakieś zainteresowania poza pracą?
– A pani? Chcę się więcej dowiedzieć o pani.
– Właściwie niewiele można o mnie powiedzieć. Niech pan na mnie spojrzy.
– Patrzę.
Bardzo, bardzo chciałam przeczytać „Pięćdziesiąt twarzy Grey’a”. Bynajmniej nie dla przyspieszenia bicia serca czy kilku głębszych oddechów, bo od tego mam randki albo filmy porno. Wychodzę jednak z założenia, że jeżeli mówi o czymś cały cywilizowany świat (a przynajmniej jego spora część), to rzecz jest warta uwagi. I wiem, że podpadnę teraz wielu z Was, ale jak Was kocham, tak przebrnąć przez to nie mogłam.
Wytrzymałam do setnej strony. Tak nudnej i źle napisanej książki nie czytałam już dawno. Tak dobrze sprzedającej się sztampy też dawno zresztą nie widziałam. Dialogi drętwe, postaci jak z kołka ciosane, ona mdła i nijaka, on inteligentny i władczy. Ja wiem, że ten układ sprawdza się od pokoleń, ale czy literatura musi w kółko go mielić?
I naprawdę, jeśli ta książka przynieść miała jakąkolwiek rewolucję, to prosiłabym o wypunktowanie, jaką. Bo co, bo ktoś pisał o seksie? A Bukowski, a Miller, a choćby i de Sade? Dziewczyny, jak chcecie poczytać o seksie, to walcie do tych panów jak w dym. Jeśli po Grey’u miałyście wypieki na twarzy, to po lekturze tamtych spłoniecie jak Rozalka w piecu.
Niezależnie jednak od moich zboczeń i upodobań, ta pani zrobiła furorę. Od czasów J.K. Rowling nikt chyba tyle na pisaniu nie zarobił, więc za to choćby oklaski. Nic w tym zatem dziwnego, że teraz będzie na podstawie książki film. Sukces murowany – przynajmniej ten finansowy.
Przyznaję bez bicia – do pomysłu podchodziłam sceptycznie. A jak już przeczytałam, że w rolach głównych widziano m.in. Kristen Stewart i Roberta Pattinsona, fundując nam kolejny, uboższy o wampiryczny wątek „Zmierzch”, to serio, zrobiło mi się żal, jak po zjedzeniu żelków o smaku coli. Zabawne były za to pogłoski, jakoby Grey’a miał zagrać James Deen. Chłopak i tak przecież raczej nie stygnie. If you know what I mean.
Jakkolwiek, zwiastun już jest. I powiem Wam, że ja tam nawet go łykam. Może w kontekście powieści nie brzmi to jakoś fortunnie, ale skłamałabym mówiąc, że nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Przy całej swojej niechęci, sceptycyzmie i bólu głowy, od pierwszych sekund siedziałam z przyklejonym głupio na pół twarzy uśmiechem. I tylko czułam, jak marszczy mi się czoło i unosi brew. A może to dlatego, że lecę na helikoptery i mężczyzn, poprawiających spinki przy mankietach.
Sama jestem sobą zdziwiona, ale serio – zwiastunem nie gardzę. To może być jeden z tych nielicznych przypadków, kiedy książka będzie gorsza od filmu. Zresztą, przy takiej powieści, reżyser nie miał trudnego zadania. Historia jest do przełknięcia, to E.L. James nie umiała jej lepiej napisać.
I jeszcze ta nowa wersja „Crazy in love” w wykonaniu Beyoncé – no po prostu obłędna. Aż żal, że z premierą celują dopiero na Walentynki. Choć jest przy tym nadzieja, że po seansie niejedna para będzie mieć lepszy seks.
A zwiastun macie tu:
Ja tam opchnęłam całość książek mykiem. W oryginale na dodatek. I ryłam za każdym razem kiedy zauważałam, że na moim małym ekraniku smartfona ten sam wyraz pojawiał się po cztery, pięć razy. Baaardzo słaba lietratura (?!), ale łyknełam. I jestem przekonana, że nasza tłumaczka poprawiła to „dzieło”, bo polska wersja była i tak o niebo lepsza.
To jest porno dla stereotypowych kur domowych, a to poważny rynek jest :).
Za to remix „Crazy in love” – powala, to fakt.
ej, serio przekład lepszy? bo ja próbowałam tłumaczyć to sobie tak, że to u nas sknocili. ale w takim razie: o ja pieprzę.
ja wytrzymałam 10 stron tej książki, potem kartkowałam dalej ale okazało się że dalej również nie da się jej czytać xD jestem z tych ludzi, dla których literatura musi mieć poziom, a film jak najbardziej może być słodkopierdzący i odmóżdżający. Wspomniana ekranizacja Zmierzchu dla mnie była lepsza od książki, lekka, śmieszna i przyjemna, zaś książka strasznie nudna
W porównaniu do „50 twarzy”, to „Zmierzch” i tak uważam za arcydzieło. Zwłaszcza pierwszą część. Serio, o ile zwykle prycham na tego typu literaturę, tak „Zmierzch” pochłonęłam w dwie noce. Ale może to przez gorączkę, chora byłam, a to wpływa na poczytalność. :D