Jan Kaczkowski. Życie pod prąd

Jan Kaczkowski przychodzi na świat 19 lipca 1977 roku – dużo za wcześnie, bo jego matka jest ledwie w siódmym miesiącu ciąży. Jako noworodek waży 1020 gram, podczas gdy minimalna waga urodzeniowa w tamtych czasach wynosiła ich 1000. To dlatego pielęgniarki wpisują mu w akt urodzenia 980 – na wypadek, gdyby umarł, ze szpitala zostałaby zdjęta wszelka odpowiedzialność.

– Wcześniak na granicy życia i śmierci – opowiada o tamtych dniach Józef Kaczkowski. – Lekarze nie dawali większych szans, bo dzieci tak szybko urodzone przeżywały wówczas rzeczywiście rzadko. Pytałem pielęgniarkę: „Czy on żyje”?, a ona odpowiadała: „Pójdę i zobaczę”… Wreszcie wraca: „Tak, żyje”. Docierając tam codziennie, miałem różne myśli. A potem widziałem go leżącego w inkubatorze. Szczurek. Chude to – nóżki i rączki jak patyki. No i te nieproporcjonalnie wielkie stopy. „Dziadek” – tak na niego mówiłem prawie od początku, bo był chudy, cherlawy i pomarszczony. „Jak tam dziadek?” – pytali mnie koledzy w pracy.

Jan Kaczkowski

Rok 1979, fot. archiwum prywatne rodziny Kaczkowskich/ Wydawnictwo WAM

KSYWA: SKANER

Józef Kaczkowski kocha syna, podobnie jak i cała rodzina, która nie jest jednak specjalnie wierząca i którą Jan określa żartobliwie jako nienarzucającą się Panu Bogu. Natomiast to właśnie ta rodzina przystosowała go do życia najlepiej, jak umiała. To ona sprawiła, że wyrósł na pewnego siebie, bystrego i cholernie odważnego człowieka, chociaż inni ludzie wciąż rzucali mu pod nogi kłody. Miał przecież kosmiczną wadę wzroku, chodził inaczej, niż pozostałe dzieci, był nie do końca sprawny.

Jan Kaczkowski

15-letni Jan Kaczkowski, fot. archiwum prywatne rodziny Kaczkowskich/ Wydawnictwo WAM

Miał ksywę Skaner, bo gdy czytał bez okularów, to przykładał tekst pod same oczy. Jego brat opowiadał:

– Niepełnosprawność Jana na pewno jakoś go naznaczyła, ale też świetnie sobie z jej pokonywaniem radził. Miałem nawet jako starszy brat fantazje, że go w razie potrzeby obronię, że „jak ktoś dotknie Jana, to przypierdzielę”. Tyle że nigdy nie było to potrzebne.

Co więcej, kiedy to innym brakowało już sił do walki, Jan pokazywał na siebie i mówił: Ja, ślepa kaczka, sobie poradziłem, to i ty sobie poradzisz.

A co na to mama? Mama mówi, że kiedy umrę, ona rozpadnie się na kawałki – opowiada o Helenie Kaczkowskiej sam Jan, kiedy wie już, że czasu nie zostało mu wiele.

KAZANIA DLA PTAKÓW I SUTANNA NA WYSOKOŚCI

„Jan Kaczkowski. Życie pod prąd” autorstwa Przemysława Wilczyńskiego to pierwsza biografia tego niesamowitego człowieka, księdza, z czasem – dyrektora hospicjum, autora książek i onkocelebryty, jak sam będzie siebie nazywał. Ale nie myślcie, że jest to opowieść wyłącznie o Kościele czy niepełnosprawności. To przede wszystkim świadectwo. Próba pokazania Kaczkowskiego sprzed choroby – jego dzieciństwa i dorastania w inteligenckiej rodzinie, trudnych czasów szkolnych, odrzucenia przez zakon jezuitów, w końcu – pobytu w seminarium.

– To, że mnie z tego seminarium nie wyrzucono, jest pośrednim dowodem na istnienie Pana Boga – żartuje po latach.

Ale jeszcze w samym seminarium nie zawsze było wesoło. Kiedy raz zgłasza się tam na egzamin, jeden z profesorów oblewa dwójkę innych studentów, a jemu wpisuje do indeksu dostateczny, rzucając: Filozofii przyrody to ty, Kaczkowski, może nie znasz, ale pieprzyć umiesz.

I on po to pieprzenie umiejętnie sięga – pozyskując środki na otwarcie i działalność stworzonego przez siebie hospicjum, na ratowanie godności terminalnie chorych ludzi. Sięga także – podobnie jak egzaminujący go wówczas profesor – po wulgaryzmy, czym nie do końca odpowiada stereotypowemu wizerunkowi księdza. A czy już od dziecka cokolwiek wskazywało na to, że w ogóle nim zostanie? Według relacji rodziny – chyba wszystko. I to, jak wdrapywał się na jabłonkę i wygłaszał kazania dla ptaków, i to, jak urządzał procesje dla dzieci. I w końcu to, jak zarzucał na siebie koc i śpiewał Sutanna na wysokości zamiast Hosanna na wysokości. Przynajmniej tak długo, jak długo z błędu nie wyprowadziła go babcia.

Tej samem babci powie: Pięknie to zagrałaś – kiedy ta będzie próbowała ukryć przed nim swoje przerażenie, gdy zobaczy go już mocno wyniszczonego chorobą. A wyrok przychodzi dość nagle 1 czerwca 2012 roku.

Jan Kaczkowski

Puck, ok. 2003 roku, fot. archiwum prywatne rodziny Kaczkowskich/ Wydawnictwo WAM

WINA POPIEŁUSZKI

– Przed badaniem pielęgniarka powiedziała, że wynik będzie za tydzień. Wychodzę na korytarz i słyszę, żebym poczekał, bo będzie „za godzinkę”. Przynosi w końcu kopertę i na całą recepcję oznajmia: „Tutaj jest wyniczek i rachuneczek”. Wyciągam wyniczek: „Proces rozrostowy w głowie, podejrzenie glejaka”.

Później będzie żartował:

– To wszystko zafundował mi Popiełuszko (…). Zawsze się bałem Kościoła, przełożonych, miałem lęk przed nie wiadomo czym. I mówię do Popiełuszki: „Pomóż mi wyzwolić się z tego strachu irracjonalnego przed nie wiadomo czym”. Przed nie wiadomo czym, ale głównie przed moim Kościołem, który mnie już nieźle sklepał. To znaczy przed ludźmi Kościoła. Modliłem się do niego żarliwie. No i jak przyszedł rak, to sobie pomyślałem: „No, Jerzy, z grubej rury!”.

Jan Kaczkowski

fot. Damian Kramski/ Wydawnictwo WAM

Co było później, mniej więcej już wiecie. A w skrócie: później było umieranie i śmierć. Ale zanim, to walka: o jeszcze jeden tydzień, jeszcze jeden miesiąc. Jeszcze jeden wywiad, jeszcze jedną książkę, jeszcze jednego pacjenta, jeszcze jedno kazanie. Kaczkowski żyje wśród ludzi i żyje dla ludzi. Chory staje się atrakcyjny medialnie, dziennikarze ciągają go po redakcjach i telewizjach. A on w to wsiąka, bo do powiedzenia ma same rzeczy ważne. Że nie można odzierać chorych z godności. Że oni też – a może zwłaszcza oni – potrzebują nie tylko doraźnej pomocy, ale i szacunku. Że hospicjum to też życie, że istnieje potrzeba tworzenia terminalnie chorym przestrzeni do godnego umierania. Że nie można pozwolić chorobie się zdominować – że poza bólem i cierpieniem dobrze jest umieć przeżywać radość, nabierać do tej swojej tragedii dystansu.

Na początku jednego z ostatnich wywiadów, jakich Jan Kaczkowski udzielił, prowadzący spotkanie youtuber zaczął dość nieporadnie:

– Tak naprawdę nie wiem, jak przedstawić księdza, bo jest tak wielkim człowiekiem…

– Coraz większym, bo coraz grubszym – ripostował Kaczkowski.

KACZKOWSKI: ZEZOWATY, PYSKATY, LUDZKI

I taka jest cała ta biografia. „Jan Kaczkowski. Życie pod prąd” to pozycja naładowana faktami, wspomnieniami, relacjami, anegdotami, żartami. To potężne kompendium wiedzy nie tylko na temat samego Kaczkowskiego, ale też Kościoła, niepełnosprawności, traktowania chorych, gorszych i wykluczonych. Przecież Kaczkowskiego ten Kościół wielokrotnie próbował odepchnąć. Najpierw jezuici, później dyskusje w seminarium: przepuścić dalej? Nie przepuścić? Raz, że niepełnosprawny, więc niewygodny, a dwa, że z tym swoim wyglądem i poglądami będzie ośmieszeniem dla kapłaństwa. Tak, tak. Tak właśnie na jednego ze swoich patrzył wtedy Kościół. A przynajmniej jego wysoko postawieni podwładni. Dlatego Jan Kaczkowski da się poznać nie tylko jako człowiek mądry i charyzmatyczny, ale też odważny i mocno pyskaty. To on najgłośniej ze wszystkich będzie mówił o tym, że w Kościele jest dyskryminacja niepełnosprawnych. A kiedy jeden z księży będzie wątpił w powodzenie jego planów, rzuci bez pardonu: Ja temu chujowi jeszcze pokażę!

A zatem: jaki był Jan Kaczkowski? – Był zezowaty i pyskaty – podsumuje go w tej książce przyjaciel. A Wy uśmiechniecie się do niej równie często, co i przy niej zapłaczecie – rzadziej ze smutku, częściej ze wzruszenia. Bo ta biografia, jak chyba żadna inna, jest równie konkretna i merytoryczna, jak i ciepła i szczera. Kiedy na stronie wydawnictwa WAM przeczytałam, że stoją za nią tysiące godzin pracy, setki przejechanych kilometrów i stu kilkudziesięciu rozmówców, pomyślałam, że to bardzo dobry chwyt marketingowy. Tyle, że to nie był chwyt marketingowy, tylko szczera prawda.

Tak skrupulatnie zarysowanego obrazu drugiego człowieka (a przy tym tak zgrabnie podanego) nie widziałam chyba nigdy wcześniej – a czytam (także biografii) – raczej sporo. Dlatego wydaje mi się, że mogę polecić Wam ją jako najlepszą, najbardziej rzetelną i najmocniej chwytającą za gardło biografię roku – mimo tego, że nie nadszedł jeszcze nawet kwiecień.

jan kaczkowski życie pod prądjan kaczkowski życie pod prądjan kaczkowski życie pod prądjan kaczkowski życie pod prąd

jan kaczkowski życie pod prąd

fot. Wydawnictwo WAM

 

Subscribe
Powiadom o
guest
5 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Natalia

Świetna recenzja! Przeczytam, choć nie planowałam :*

MK

Bardzo mnie zachęciłas do przeczytania, dziękuje!

zpliszkasiwa.pl

Koniecznie muszę przeczytać! Dzięki!