Polski Busie, z nami koniec

Wybieracie się w kilkugodzinną podróż? To wyobraźcie sobie przystanek gdzieś w centrum miasta, zadaszony i ciepły. Wygodny i przestronny autobus, który podjeżdża o umówionej porze. Pasażerów, którzy ustawiają się spokojnie w kolejce, bo przecież wiedzą, że mają kupione bilety, więc wszyscy bez problemu do tego autobusu wejdą.

Wyobraźcie sobie miłą i przyjemną podróż, w czasie której obsługa poczęstuje Was kawą czy herbatą. Toaletę, która uratuje Was z każdej opresji. Kierowcę, który ze stoickim spokojem odpowie na każde pytanie i bez dopłacenia mu do pensji nawet się do Was uśmiechnie. Wyobraźcie sobie, że dojeżdżacie na miejsce o czasie, ten sam kierowca z tym samym uśmiechem poda Wam bagaże i odpowie na życzenia miłego dnia.

A teraz wyobraźcie sobie podróż Polskim Busem i nigdy nie mylcie jednego z drugim.

Dobrze było, ale się skończyło

Żeby nie było – pamiętam czasy, kiedy przewoźnik miał u nas swoje początki. To było 4 lata temu, byłam biedna, wytrzymała i niewymagająca. Doba bez snu? Spoko. Kilka godzin jazdy w kurtce i czapce, bo w autobusie padło ogrzewanie? Też spoko. Janusze, chrapiący ile gazu w płucach? Też spoko. Smród kanapek z kiełbasą i obieranych przy mnie jajek? Ok, nie, to nigdy nie było spoko.

Tym, co przyciągnęło mnie do Polskiego Busa, była cena. Za 5 zł odwiedzić Pragę, za 1 zł Warszawę? Kupienie tanich biletów nie graniczyło wówczas z cudem, a i pasażerów było znacznie mniej. Tymczasem minęły 4 lata, ja się zestarzałam i zrobiłam bardziej wymagająca, ceny poszły w górę, a standard… Ten standard zniesie dziś chyba tylko kukła bez kręgosłupa, żołądka i pęcherza.

Minęły bowiem czasy poczęstunków na trasie – chociaż wciąż jeżdżę sporo, nie zdarzyło mi się dostać choćby kubka wody – nawet wtedy, gdy temperatury na dworze biły wszystkie możliwe rekordy. Nie pamiętam już czasów herbatników, które – liche czy nie – ratowały przez tych kilka godzin podróży, kiedy człowiek – wbiegłszy do autokaru – zorientował się, że nie ma co jeść. Toalety są, ale zwykle nieczynne, a jak już czynne, to jednak wolałbyś, żeby nie. Bilety za złotówkę z kolei wydają się dzisiaj czymś na wzór Yeti – ponoć są, ponoć ludzie widzieli, ale kto, kiedy, gdzie? Nikt nie podnosi ręki.

Łokcie zawsze w gotowości

O zgrozo, te same ręce są w pełnej gotowości, gdy tylko przód autobusu pokaże się gdzieś na horyzoncie. Takiego zwarcia, takiej mobilizacji, takiego zawzięcia nawet w emeryckich oczach nie widziałam od czasów… No właśnie – nigdy wcześniej! A przecież każdy tutaj ma bilet, każdy wie, że usiądzie. Miejsca wszystkie są takie same – od korytarza albo od okna, nie ma w czym specjalnie wybierać. A jednak ścisku przed drzwiami nie da się nigdy uniknąć. Pojęcie kolejki tu nie funkcjonuje, bo oto bezkształtna masa przelewa się z każdej możliwej strony – tu dziarski dres walnie mnie w czoło plecakiem, tu jakaś cizia uda, że całkiem niechcący postawiła mi na nodze walizkę, a tam Henryk z Krystyną drą się na jakiegoś Bogu ducha winnego studenta, że „kurwa, przed starszych się pchasz?!”

Ta sama ekipa wejdzie w końcu do środka autobusu, zajmie miejsca (od razu po dwa na osobę, bo kto by się zmieścił na jednym), wyjmie kanapki, jakby od czasów potopu szwedzkiego nie jadła, a jakie to będą kanapki! Koniecznie takie, żeby wszystkim innym odechciało się jeść, a to, co zjedli wcześniej – pod gardła im szybko wróciło. Nagle ściągane zaczną być buty, bo kto to widział wytrzymać w butach na nogach przez pół albo i całą drogę. Przecież to kąsa, drapie i parzy, zwłaszcza, jak skarpety w nich nie są już najświeższe. I nie, nie przesadzam – ile się skarpet dziurawych, brudnych i poprzecieranych w tym Polskim Busie naoglądałam, to sama najlepiej wiem.

Naprawdę, niejeden raz przeszła mi przez głowę myśl, że tym musi jeździć inny gatunek człowieka. Zwłaszcza po ostatniej podróży na trasie Wrocław-Warszawa, kiedy jechały w środku trzy obozy. Obóz pierwszy – hiszpańscy studenci, najpewniej z Erasmusa. Obóz drugi – prawdziwi Polacy, którzy musieli głośno komentować, że „już ci pierdoleni uchodźcy nie będą z nami w autobusach jeździć”. I obóz trzeci, przerzedzony – śliczna, drobna, na oko 20-letnia blondynka, która przez telefon przez około 1,5 godziny rozmawiała ze swoim ukochanym o tym, że „spierdalaj, co ja, twoja kurwa jestem, sam se do bankomatu chodź, jak masz długi, ja ze starymi nie gadam”.

Czyja to wina?

Wiem, że zaraz podniosą się głosy, że to nie od przewoźnika zależy zachowanie pasażerów. Więc ja Wam powiem, że oczywiście – zależy! Wystarczyłoby te miejsca ponumerować. Nawet Ryanair już na to wpadł. Nikt bez biletu do środka przecież nie wejdzie. Miejsc stojących także się nie przewiduje. Czy taką filozofią jest więc przydzielać każdemu miejsce, żeby nie musiał się przed wejściem tak pchać? Rzecz kolejna – zasady. Nie drzesz ryja, bo to nie targ. Jakby raz czy drugi kierowca zwrócił uwagę, to może komuś zrobiłoby się głupio i przestałby się tak drzeć. A już na pewno reagować powinien kierowca na ostentacyjne picie przez pasażerów alkoholu.

Idąc dalej – sami kierowcy. Domyślam się, że nie zarabiają tyle, co królowa brytyjska, ale takiego gburstwa i chamstwa nic nie może tłumaczyć. Nie wymagam przesadnej etykiety, nikt nie musi mnie całować po rękach. Ale kiedy na moje „dzień dobry” ktoś odwarkuje tylko, że „NUMER!!!’, to ktoś mógłby się poczuć jak w Auschwitz. Polski Busie, minęły już czasy, kiedy człowiek był tylko numerem.

Do tego wyszarpywane i rzucane byle jak walizki i torby, gdzie przepraszam – takie rzeczy nie kosztują 5 złotych. Do tego ich zawartość, tak intensywnie przez kierowców pomijana. Naprawdę, tak ciężko to po ludzku położyć? Boisz się, że się nie wyrobisz? Podjedź na przystanek pięć minut wcześniej, zamiast się czaić za rogiem. A nie naparzaj tymi bagażami jak Spejson w kolegów z Grochowa.

Bagaż to nie worek ziemniaków

Tak samo z wydawaniem bagaży – po co to metkowanie przed podróżą, skoro po niej nikt tego nie sprawdza? To kierowca – za okazaniem papierka – powinien bagaże wydawać. Tymczasem zwykle dzicz sama wszystko zabiera. Stoję tak ostatnio i patrzę na to z boku spokojnie. Kiedy się wszyscy rozeszli – podchodzę, patrzę, mojego nie ma. Pytam kierowcy, gdzie moje rzeczy, na co słyszę: „to ja mam Ci tego pilnować?!”

Nie wiem, kiedy przeszliśmy na „ty”, nie oczekuję też pilnowania, ale tego, że nie będę stać tak jak palant przed bagażnikiem z nieważnym świstkiem w ręce. Bagaż się na szczęście w jakimś zakamarku odnalazł, ale zdenerwowany koniecznością szukania kierowca cisnął nim o chodnik z taką siłą, że kółek w walizce mało szlag nie trafił. A przy okazji i mnie.

Dla odmiany, plus za działające gniazdka, ale skończyliby już z żartami o wifi, które działa może przez ułamek trasy. Do tego te cholernie ciasne fotele – naprawdę, nawet w samolocie człowiek ma więcej miejsca na nogi, chociaż leci krócej. No i klimatyzacja i ogrzewanie, a raczej nieumiejętność korzystania z nich. Nie pamiętam,kiedy ostatnio jechało mi się normalnie, ale – jak to skwitował ostatnio jeden z Januszy – „jak nie za zimno, to za gorąco, za chuj nie idzie utrafić”. O spóźnieniach nie mówię, bo te mogą się zdarzyć każdemu. Ale czy nie dałoby się zapewnić ludziom chociaż minimum schronienia?

Stój i marznij

Sytuacja sprzed roku czy dwóch. Warszawa, metro Młociny, noc. Bus o 1 czy 1:30, dworzec nieczynny od 24 do 4 rano, sam środek zimy. Temperatury takie, że psa byś z domu nie wypuścił, a Ty tak na tym dworze tam stój. Całe szczęście, że nie byłam tam sama, bo do tego doszłaby jeszcze kwestia bezpieczeństwa – dworzec zamknięty, dookoła żywego ducha, tylko parking dla aut. Naprawdę, nie ma przystanku bliżej centrum? Albo możliwości wynajęcia dla pasażerów jakiejś poczekalni?

Wiem, że pojawiły się autobusy, odznaczające się wyższą jakością. Że Polski Bus oferował atrakcyjne trasy za korzystne ceny. Ale w jakich latach to było? Dziś kursuję głównie na linii Wrocław-Warszawa, gdzie bilet kosztuje około 45 złotych. Za 59 mogę jechać Pendolino – 3:40h zamiast 4:50h lub 5:30. Z miejscem na nogi. Z darmowym poczęstunkiem. Z czynną toaletą. Z WARS-em. I ludźmi, którzy wiedzą, że nie wywala się nóg na środek korytarza, nie drze przez telefon i nie wyzywa innych od rasistów z maksymalnym wigorem, bo ci albo nie rozumieją, albo nas nie słyszą.

Dlatego ze smutkiem stwierdzam, że hasło „szybko, tanio, komfortowo” pasuje dziś do Polskiego Busa jak do Lecha Wałęsy złote toalety Dubaju. To jest: wcale.

fot. pexels.com

Subscribe
Powiadom o
guest
59 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Kropka

Jechałam Polski Busem dwa razy. Za każdym razem trasa Toruń-Berlin. Pierwsze słyszę o jakimkolwiek poczęstunku, a przystanki i wifi? To chyba dobre legendy ;) Skorzystałam z czynnej toalety i śmieję się wciąż, że to chyba moje najbardziej ekstremalne przeżycie… Od ludzi ratowały mnie słuchawki. Ale poza tym… cóż, nie narzekam, cieszę się, że w miarę tanio udało mi się tam dotrzeć. To w sumie dla mnie najważniejsze. Nie jechałam nigdy Pendolino, a czego oczy nie widzą – tego sercu nie żal. ;)

Bartosz Ostrowski

Pociągi. Miłość forever. Wstaniesz, przejdziesz się, mnóstwo miejsca i kilka toalet :3

Tomek

Po przeczytaniu tego wpisu przypomniała mi się sytuacja z przed dwóch lat. Wyjechałem z moją drugą połówką do Zakopanego i powrót zaplanowaliśmy sobie właśnie Polskim Busem. Ludzi było pełno. Podstawili dwa autobusy, bo chyba do Katowic jechały razem. I tu dochodzę do sedna opowieści. Tłum przeciska się do wejścia i bagażników. Na początku próbowaliśmy też zrobić sobie najlepsze miejsce, ale się nie dało. Stwierdziliśmy, że nie ma sensu i odpuszczamy sobie. Została garstka ludzi i my, i jedna para (ok. 50 lat). Kobieta ryczy, mąż ją pociesza. Okazało się, że kobieta po prostu płakała, bo nie będzie siedzieć koło swojego… Czytaj więcej »