Na zdj. kadr z filmu „Yves Saint Laurent”, reż. Jalil Lespert
Najpierw była Chanel, potem ja, potem już tylko pustka.
Yves Saint Laurent
Zwykł o sobie mawiać, że jest ostatnim wielkim krawcem. Że kiedy Chanel dawała kobietom wolność, on dawał im siłę. I faktycznie, uwielbiały go najpiękniejsze z pięknych. Wśród jego fanek były m.in. Grace Kelly, Paloma Picasso, Claudia Cardinale, Sophia Loren i Catherine Deneuve. Ta ostatnia miała powiedzieć nawet, że wolałaby umrzeć, niż nie móc założyć więcej kreacji od Yves Saint Laurenta.
To jego projekty rewolucjonizowały modę. To jego pokazy były najbardziej wyczekiwane, to on w końcu dał podwaliny imperium, którym nie zdołała zachwiać nawet jego śmierć w 2008 roku. I wszystko to na marne, bo tego w tym filmie nie ma.
Zgrabna i kunsztowna wyszła to laurka. Dzięki wypożyczeniu autentycznych kreacji, osadzaniu akcji w prawdziwej pracowni mistrza, na tle zachwycających, marokańskich scenerii czy uroczych, paryskich uliczek, obraz ten zyskał na jakości. Stał się piękny, majestatyczny, czarujący i zjawiskowy. Można patrzeć na kolejne sceny, chłonąć ich rozmach, zachwycać się nimi klatka po klatce. Tylko że to trochę jak z wybrakowanym jajkiem Fabergé, które – mimo całego swego kunsztu – w środku okazuje się puste.
Jalil Lespert postanowił bowiem skupić się nie tyle na modzie, co na życiu prywatnym. Na miłostkach Saint Laurenta, jego słabościach, nałogach, upadkach. Na trwającym blisko pół wieku związku z Pierre’m Bergé, na przelotnych romansach, które powolutku od środka go rozsadzały. I gdyby prowadzić to miało do objaśnienia mitu, do głębszej, psychologicznej analizy, to nie miałabym do nikogo pretensji. Tutaj to natomiast nie działa. Dostajemy film o jednym z największych projektantów mody, w którym moda praktycznie nie ma racji bytu. Jest chuć, żądza i seks. Jest alkohol, piękne kobiety i narkotyki. A całość jednak nie działa.
Jak nietrudno przewidzieć, środowisko oburzone było takim, a nie innym wyborem. Oto postawiono przed nimi nieśmiałego, neurotycznego 21-latka, który po mistrzu prowadzić miał kolosa. Nic zatem dziwnego, że chcieli pozbyć się go przy pierwszej lepszej okazji. A ta nadarzyła się sama – Saint Laurent dostał powołanie do wojska, skąd wrócił w skrajnej depresji. W szpitalu psychiatrycznym leczony z homoseksualizmu elektrowstrząsami, znów musiał zaczynać wszystko od nowa. Tym razem już pod własnym nazwiskiem.
I niby większość tych rzeczy w tym filmie jest, ale zepchniętych gdzieś na drugi plan. Do tego rozbiegana nieco to biografia, przeskakująca od faktu do faktu, jakby konieczne były powiedzenie wszystkiego tu, teraz, natychmiast. Ciągnie się przez to ten film, trwa, trwa, a widz – mimo spływających na niego z ekranu piękności – z utęsknieniem wypatruje napisów końcowych.
Nie sądzę jednak, aby miała to być kreacja godna mistrza. Z technicznego punktu widzenia niczego temu filmowi nie brakło. Jest tu miłość, jest pasja, jest w końcu destrukcja. Są silne emocje, ale nieobecna moda. A przecież idąc na taki film, widz głodny jest innych zgoła wrażeń, niż seksualne uniesienia jego bohatera.
Miała być zatem błyskotliwa biografia, wyszedł ckliwy romans. Lekko skandalizujący, bo w opcji homoseksualnej, ale ta fizyczność – jakkolwiek ukazana – specjalnie tu nawet nie wzrusza. Kreacja to więc dobra, lecz nie na miarę mistrza.