Na zdj. kadr z filmu „Szef”, reż. Jon Favreau
Nie ma bardziej szczerej miłości niż miłość do jedzenia.
George Bernard Shaw
Absolutnie czarujący, ciepły i zabawny – tak w skrócie można by przedstawić najnowszy film Jona Favreau. Jego „Szef” nie jest nudną refleksją na temat żarcia. Jest opowieścią o pasji, miłości, lojalności i przyjaźni. O tym, co w życiu najważniejsze i co nam czasem te rzeczy przysłania. O upadku i sztuce podnoszenia się. O amerykańskim śnie, przeplatającym się z istnym koszmarkiem.
Oto poznajemy solidnych rozmiarów szefa kuchni. Wytatuowany, ubrany jak najbardziej profesjonalnie Carl Casper dumnie prezentuje się na tle kuchni w prestiżowej restauracji, gdzie od lat ma renomę kulinarnego wirtuoza i rewolucjonisty. Od początku w tym obrazie coś nam jednak nie gra – ni z tego, ni z owego właściciel restauracji każe mu zapomnieć o jakichkolwiek nowościach i serwować oklepane pozycje z menu. Do tego w odwiedziny wpaść ma wpływowy bloger i krytyk kulinarny, znany z równie wybrednego podniebienia, co ciętego języka. Czy trzeba dodawać coś więcej, żeby przekonać Was, jak bardzo coś pójść tu musi nie tak?
Powiedzieć, że po wizycie krytyk był mało usatysfakcjonowany, to mało. Wystawiona przezeń nota okazała się wprost proporcjonalna do tegoż zawodu, a przy okazji druzgocąca dla samego Caspera, który przedstawiony został w niej jako spasione beztalencie, w kółko podające wyuczone przed laty dania. Jego dramatyczne przybranie na wadze może wyjaśniać fakt, że pewnie zjada wszystkie potrawy odsyłane do kuchni – zabrzmi fragment recenzji. I tak rozpoczyna się wojna.
I tu się zaczyna przygoda. Z pomocą przyjdzie mu były mąż jego byłej żony (ciągle jesteśmy przy „Szefie”, nie mylić z „Modą na sukces”), kumpel z roboty oraz syn. Pierwszy załatwi mu starego food trucka, rocznik ’88. Niby zdezelowana jadłodajnia na kółkach, ale eufemistycznie nazwana czystą kartą do zapisywania marzeń. Drugi, obrotny i rezolutny, wesprze Carla w potrzebie, oferując dodatkową parę rąk do pracy i garść niewybrednych żartów. Trzeci z kolei największą będzie miał frajdę, bo nie dość, że zwiedzi kraj, to jeszcze odbuduje więź z ojcem.
Reżyserowi trzeba tu przyznać, że bardzo fajnie pokazał wpływ social media na naszą pracę i życie. Lekko, z humorem, bez patosu czy fochów. Dał też granemu przez siebie Carlowi niezłą nauczkę odnośnie tego, jak szybko za ich pośrednictwem można przejść z roli bohatera do mniej wdzięcznej roli frajera. Z kolei sceny przygotowywania jedzenia pieszczą oczy jak brzuszki czekolady od Milki. Smażenie tostów, wszelkie krojenie, siekanie, gotowanie, cała ta kuchenna gmatwanina przedstawiona jest tutaj tak smakowicie i tak zmysłowo, że coraz lepiej rozumiem tezę, jakoby jedzenie stawać się miało naszym nowym seksem. Smacznie tu i rozkosznie, to też i Wam „Szefa” gorąco polecam.
Start jutro, tj. w sobotę, o godz. 14, przy Kafe Plaża na wybrzeżu Słowackiego, tuż obok mostu Grunwaldzkiego. W niedzielę impreza przenosi się na tor wyścigów konnych na Partynicach, a szama zaczyna już od godz. 13. Będzie 10 ekip food truckowych z całej Polski, więc jak jesteś z miasta lub okolic, to zbieraj znajome puste brzuchy i chodź.
Po przytoczonym przez Ciebie cytacie z filmu już jestem do niego przekonana. Muszę go jak najszybciej obejrzeć.
tylko nie z pustym żołądkiem! :)
A czy zjazd foodtrucków to nie jest przypadkiem dopiero za tydzień? https://www.facebook.com/events/746403562092364/749041321828588/?notif_t=plan_mall_activity
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,16442628,I_Wroclawski_Zlot_Food_Truckow_na_Partynicach_i_w.html :)
a facebookowo tutaj: https://www.facebook.com/events/794927513872004/?ref=ts&fref=ts
Dzięki za recenzję! Byłam w tym tygodniu na „Smaku curry” i leciała zapowiedź tego filmu – jednak jakoś niezbyt mnie zainteresował, mimo że uwielbiam filmy z jedzeniem w tle. Dzięki Twojemu wpisowi zastanowię się, czy nie dać mu szansy ;) Udanego weekendu życzę!
oo, a jak „smak”? bo też się miałam wybierać!