Fot. Louis Pellissier, Unsplash.com
Prawdopodobnie rzemiosło croque-mort wymagało jakiegoś talentu. Ludzie z talentem zawsze znajdują sobie pracę, na przykład Michał – człowiek utalentowany, skończył ASP w Krakowie i rzeczywiście maluje świetnie. Przywiózł swoje abstrakcyjne obrazy do Paryża i próbował je sprzedać w galeriach. Nie kupiono od niego jednak żadnego płótna. Ustawił więc wszystkie swoje dzieła nad Sekwaną i siedział tak przy nich tydzień. Zostało mu dwadzieścia franków oraz myśl o smutnym powrocie do Polski. I zobaczył wtedy na wysokości swego nosa lśniącą aktówkę w zadbanych, upierścienionych dłoniach. Jakiś zamożny człowiek oglądał uważnie jego obrazy.
– Pan to namalował? – zapytał wskazując obraz przedstawiający żółte plamy.
– Tak, jestem malarzem.
– Z dyplomem dobrej szkoły? – pytał dalej zamożny człowiek.
– Jak najbardziej.
– To ja pana kupuję.
Michał nie był pewien swojej francuszczyzny.
– Jak to mnie? Pan jest marchandem, prawda?
– Zgadł pan, jestem marchandem sera. Najlepszego na świecie sera szwajcarskiego. Patrząc na pana obrazy wpadłem na pomysł, żeby ściągnąć klientów nie smakiem, kolorem, wymyślnym opakowaniem – bo to wszystko już było, ale czymś naprawdę wyrafinowanym: doskonałością form i kompozycji dziur w serze.
W ten sposób Michał został projektantem dziur i zamieszkał w Szwajcarii.
Manuela Gretkowska, „My zdies’ emigranty”