Biegactwo, pieniactwo i inne takie. Bo dobrze na wszystko narzekać

Na zdj. kadr z filmu „American Beauty”, reż. Sam Mendes

Rozwijasz się jako człowiek jedynie wtedy, gdy znajdujesz się poza własną strefą komfortu.

Scott Jurek, „Jedz i biegaj”

Bardzo, bardzo znalazłam się poza własną strefą komfortu, kiedy przeczytałam felieton Dominika Zdorta. Przyznam szczerze, że nie znałam go wcześniej, a medium, w jakim publikuje, omijam szerokim łukiem. Skoro nasze drogi się jednak przecięły, pozwolę sobie nieśmiało.

Oczywiście ja także, śladem przedmówcy, nie chciałabym tu nikogo urazić. Przede wszystkim nie wiem, co oznacza określanie biegaczy mianem ludzi o „niezbyt subtelnej umysłowości”. Niezbyt subtelnej, czyli jakiej? Umysłowości drwala? Bardzo cenię sobie wszelkie metafory, ale miło byłoby, gdyby jednak – atakując drugiego człowieka, czy raczej: grupę ludzi – sięgać nie po metafory, a konkret. Do konkretu łatwiej się ustosunkować i nie ma, że ktoś źle kogoś zrozumiał.

Konkret natomiast jest taki, że pan Zdort lubi sobie pohasać. W aucie. Doprawdy, szczyt to subtelności i wyrafinowania, tak hasać, kiedy nikt nie patrzy. Ja to oczywiście szanuję, choć słownikowa definicja hasania każe mi powątpiewać. Ale każdemu według jego potrzeb, jak sobie pohasasz, tak się wyśpisz, czy jakoś tak.

Fascynuje mnie natomiast, że można być dziennikarzem, a nie umieć robić researchu. Że można pracować dla redakcji, która obejmuje swoim patronatem konkretny bieg, a nie wiedzieć, kiedy i gdzie zostanie on zorganizowany. Biegi nie odbywają się przecież ani raz za razem, żeby kolejną wieść o nich traktować jak prognozę pogody, ani też po cichu, bez medialnej otoczki. Jakim zatem trzeba być ignorantem, żeby na wzmiankę o nich – zwłaszcza, kiedy żyje się z podawania ludziom informacji – nie trafić. I wpędzić się w korki, na które się później narzeka.

Do tego – jak się narzeka. Wyśmiewając już samą nazwę, jaką jest półmaraton. Bo przecież święta może być tylko pełnia. Dlatego autor felietonu zapewne nigdy nie kupił pół litra, zawsze targa wódki litrowe. W mięsnym zaś prosi kilogram schabu, bo pół wymyślono w czasach politycznej poprawności po to, żeby nie urazić tych kupujących, którzy na kupienie całego zwyczajnie nie mają pieniędzy.

To także bardzo odważne, tak pisać, że „już 5 minut biegu powoduje u mnie poczucie nudy i kompletnego odmóżdżenia”. Bieganie to czas, kiedy jesteśmy sami ze sobą i ze swoimi myślami. Żeby zdobywać się zatem na takie wyznania, trzeba umieć się przyznać przed światem, że jest się strasznym nudziarzem. Samemu ze sobą nie umieć wytrzymać, to jednak jest smutek i zło.

Ja, na przykład, lubię i biegać, i jeździć rowerem. Częściej biegam, bo w mieście, w którym mieszkam, nie miałam nigdy roweru. Zakładam stare adidasy, stary dres, i biegnę. To znaczy, że wierzę mniej? Że mój biegowy bóg nie będzie mnie kochał ani tulił czule do piersi? Bo czytam o tych „najwyższej klasy gadżetach mierzących czas, puls i trasę za pomocą GPS, zakupionych w specjalistycznych sklepach za grube dziesiątki tysięcy złotych, o koszulkach i dresach z kosmicznych materiałów oddychających w tę i z powrotem, o kosztujących kilkaset dolarów superbutach ze skomplikowanymi systemami amortyzacji” i myślę sobie, że fajnie byłoby je mieć, ale bez nich także biegać się da. Może nie boso, jak sugerowałby autor ze swoim odwołaniem do etiopskiego maratończyka, ale tak, jak jest, też chyba jest całkiem w porządku. Nikogo nie reklamuję, żaden sponsor się nie rozpasa przeze mnie, ale ja sobie biegnę i świat jest wtedy piękniejszy.

I zdradzę Wam tajemnicę, że czy biegam, czy nie, to w kościele i tak nie bywam. Wyrzucanie zatem biegaczom, że znajdują czas na swoją pasję, a na katolickiego Boga już nie, jest totalnie już odjechane. Każdy sam decyduje o tym, jak spędza wolny czas. Jedni łapią za hantle, inni za cycki, a jeszcze inni za groszek z marchewką. Poza tym to normalne, że coś odbywa się kosztem innego. Tak jest z każdą pasją, z każdą aktywnością. Pracujemy kosztem życia prywatnego. Jedziemy na urlop kosztem ważnego projektu. Życie toczy się wokół wyborów i nic w tym złego, wybierać właśnie bieganie.

I tak, o pasjach się sporo rozmawia. Co zatem jest złego w rozmowach na temat biegania? W czym są gorsze od rozmów o wydarzeniach na Ukrainie czy możliwości zasadzenia rzeżuchy bez użycia ligniny? Oczywiście, że inna jest skala problemu, ale ludzie nie zawsze prowadzą rozmowy po to, aby zbawiać świat.

Ciekawi mnie też, dlaczego biegacze mieliby „odprawiać swoje obrzędy na peryferiach miast”. Wszystkie masowe akcje dzieją się w centrum. Czy było to dawniej wieszanie skazańców, czy obecnie marsze, wiece, protesty, czy w końcu jakiekolwiek okołokulturalne parady i spędy. Naprawdę, trzeba to dziennikarzowi tłumaczyć? Oczywiście, że chodzi o okazję do pokazania się. Tak sponsorów, jak i samych biegaczy. Świat kręci się wokół pasji i wokół pieniądza – naprawdę potrzeba było półmaratonu, żeby to autor zrozumiał?

To ja mu tak od siebie podpowiem, że w życiu ważny jest jeszcze seks.

Subscribe
Powiadom o
guest
10 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
trackback

[…] mnie do pisania. Tekst napisała autorka bloga “Wyrwane z kontekstu”. Jest to zabawna odpowiedź na frustracje wykluczonego dziennikarza. Oto jeden […]

Julian Amber

Łaskawa pani. Zdort pisze, jakie to uczucia budzi w nim bieganie, zwłaszcza, gdy sam próbuje biec. Nie są to uczucia pozytywne. Mnie osobiście bieganie nie obchodzi, hobby mam inne, ale proszę wpisać w google nazwisko tego człowieka i rzucić okiem. Jest to jeden z tych młodo-starych grubasków publicystyki, typu Terlikowski, Semka czy Ziemkiewicz. Co on może sądzić o wysiłku fizycznym? Tylko to, że ulegają mu osoby o niezbyt subtelnej umysłowości. Nie to co jego.

Julian Amber

Pytanie, jak dziennikarz Zdrot odróżnia osobę, która biegnie do kościoła, od osoby, która biegnie na przykład do knajpy. Po krawacie?