Na zdj. kadr z filmu „Whiplash”, reż. Damien Chazelle
Nie ma bardziej szkodliwych słów niż „dobra robota”.
Są filmy, na które chce się iść raz. Oraz takie, na które idzie się dwa, trzy, cztery razy. Po to tylko, żeby sprawdzić, czy przydarzyły Wam się naprawdę. Czy napięły Wasze ciało do granic możliwości, wbiły Was w fotel, przytwierdziły nocą do otwartego okna, ze szklanką whisky w jednej i papierosem w drugiej ręce. Które zrobiły Wam w głowę to, czego żaden mężczyzna ani żadna kobieta nie umieliby.
Taki właśnie jest „Whiplash”. Film, który odczułam tak mocno, że po tygodniu poszłam na niego jeszcze raz. Wybrałam inne kino, inną porę dnia, usiadłam w innym kącie sali. I zrobił mi to znowu. Pokazał krew, pot i łzy, których smak czułam na własnych ustach jeszcze długo po wyjściu z kina.
O czym jest? O stawaniu się wielkim artystą. O potrzebie przekraczania granic, pokonywania siebie i innych, coraz śmielszego wciskania pedału gazu ze świadomością, że hamulec w porę nie zadziała.
Jego bohaterem jest nieśmiały początkowo chłopak, któremu od dziecka marzy się kariera muzyczna. Kiedy jednak dostaje się do najlepszej w kraju szkoły, pod skrzydła wymarzonego nauczyciela, nie wie jeszcze, jaką cenę przyjdzie mu za to zapłacić.
„Whiplash” w fenomenalny sposób pokazuje więc starcie ucznia i mistrza, ale na niespotykaną dotąd skalę. Tu nie chodzi już o przekazywanie wiedzy, naukę, postęp. Chodzi o kształtowanie charakteru. O zrozumienie, że nie ma takiej liczby wyrzeczeń, jakiej człowiek by się nie podjął, gdyby tylko obiecać mu za to muśnięcie geniuszu.
Jest nim zresztą nie byle kto, bo grany przez J.K. Simmonsa Terence Fletcher, znany łowca talentów, tyleż skuteczny, co i okrutny. Nauczyciel o dość kontrowersyjnych metodach, który nie unika bynajmniej ostatecznych rozwiązań. I za to mu właśnie chwała. Bo szkolić dobrych to żadna sztuka. Szkolić tych, których zapamięta historia – to jest dopiero wyzwanie.
Niewyobrażalny jest zresztą sposób, w jaki w tym filmie narasta napięcie. Dawno żaden film nie wywarł na mnie tak dużego wrażenia, nie dał się odczuć w sposób także fizyczny. Końcowe minuty, piękne, niepokojące, przeciągające się w nieskończoność, wyczerpały mnie do granic możliwości.
Tak, ten film jest odważny. Jest bolesny i pełen kontrowersji. Ale jest jednocześnie doświadczeniem tak skrajnym, że nie przeżyć go, to stracić naprawdę wiele. Idźcie i dajcie uderzyć się w twarz. A później, jak ja, nadstawcie drugi policzek.
Zobacz zwiastun filmu:
No to pójdę.
Husz każe, czytelnik musi :)
Podpisuję się pod tym rękami i nogami. Ostatnie minuty ciągną się w nieskończoność, że aż się ma dość. Tę krew też czułam, jeszcze długo po wyjściu z kina.
Dotychczas jak czytałam recenzje lub opisy tego filmu, to raczej daleka byłam od pójścia na niego. Nie zainteresował mnie. Ale teraz już zapisałam go na liście tych, które koniecznie muszę zobaczyć. Chociaż pozycje odhaczam powoli, ostatnio udało mi się zobaczyć „Witaj w klubie” i nadal nie mogę wyjść z podziwu ;)