Na zdj. kadr z filmu „Legenda Kaspara Hausera”, reż. Davide Manuli
Yeah.
Innego cytatu nie będzie. A to dlatego, że poza irytującym „yeah”, niewiele się tutaj mówi. A tak to doprowadza do szału, że ma się ochotę wyjść z kina. Albo włożyć na głowę kubełek z popcornem.
Otóż Davide Manuli bierze na warsztat historię autentycznej postaci – tajemniczego Kaspara Hausera, który w pewien majowy dzień roku pańskiego 1828 pojawił się znikąd na ulicach Norymbergi. Chociaż miał około 16 lat, nie był w stanie powiedzieć wiele więcej ponad to, jak się nazywa. Do dziś nie udało się ustalić jego prawdziwej tożsamości, choć byli i tacy, którzy posądzali go o związki z rodziną książęcą.
Kaspar został okrzyknięty „sierotą Europy”, a jego legenda szybko obiegła świat. Nic dziwnego, że inspirował kolejnych twórców, w tym właśnie filmowców. Czterdzieści lat temu poświęconą mu „Zagadkę Kaspara Hausera” nakręcił sam Werner Herzog.
To jednak, co z tą historią robi Manuli, wybiega daleko poza klasyczne przeniesienie legendy na ekran. To raczej eksperyment. Czarno-biały, surrealistyczny, celujący w wytrawnego widza, który wychwyci i skojarzy zamieszczone w nim smaczki, rozpozna konteksty, doceni cytaty. Dlatego robi furorę na festiwalach i bywa doceniany przez krytyków. Ale co na to widz, który w kinie szuka nie tyle wyzwania, co rozrywki? Który stopniem skomplikowania fabuły nie chciałby wychodzić poza salę kina?
Kaspar trafia na przedziwną, niemal wyludnioną wyspę. Do jej mieszkańców zaliczają się ratujący go z morza Szeryf, diler i kryminalista o znamiennym imieniu Pusher (w obu rolach mistrzowski Vincent Gallo), Ksiądz, Dziwka, Księżna, jej Służący oraz Mężczyzna z mułem. Wszyscy wyczekują powrotu następcy tronu, który zaginął przed laty w niewyjaśnionych okolicznościach. Kiedy więc z morza wyłania się Hauser, szybko przypisuje mu się tę właśnie rolę.
Niestety, rozwój wydarzeń jest naprawdę ciężki. Fabuła wlecze się, spajana wyłącznie genialną muzyką mistrza sceny elektro, DJ-a Vitalica. I trzeba być naprawdę wielkim miłośnikiem gatunku bądź, zwyczajnie, koneserem kina, żeby się tym obrazem zachwycić.
W efekcie otrzymujemy gatunkową i kulturową mieszankę wybuchową, choć słysząc po raz setny z ekranu szeryfowe „yeah”, wybuchnąć ochotę miałam raczej ja.
Ze złości, bo – jak kocham kino i eksperymenty – tak tego znieść się nie dało.