Na zdj. kadr z filmu „Wypisz, wymaluj… miłość”, reż. Fred Schepisi
Ze wszystkich słów, jakie mogłaś wybrać, zaserwowałaś mi owsiankę, chociaż powinienem dostać soczysty, nowojorski stek.
Słowa te padają już na samym początku filmu i to z ust jednego z głównych bohaterów. Jaki smutny jest zatem ciąg dalszy, skoro okazuje się, że jego dieta to nic, ponad te ubogie owsianki? Żeby nie było – szalenie lubię owsianki. I tylko dlatego nie przekreślam tego filmu do końca.
Zamysł był całkiem szlachetny. Pokazać słodko-gorzką historię dwójki dojrzałych nauczycieli, którzy swoje życia osobiste dawno zawiesili gdzieś na haku szkolnej szatni. W tych rolach najlepsi zresztą z najlepszych, a mianowicie – Juliette Binoche oraz Clive Owen. Ona wciela się w Dinę Delsanto – arogancką i uznaną malarkę, której choroba odbiera siły. On – w Jacka Marcusa, niegdyś uzdolnionego i dobrze rokującego pisarza, dziś zwykłego nauczyciela angielskiego, topiącego smutki w kieliszku.
Łączy ich więcej, niż dzieli. Skopani przez życie, oddani pasji, przekonani o własnej nieomylności. Do tego błyskotliwi i rzeczywiście wykonujący swój zawód ze spotykanym tylko na amerykańskich filmach zaangażowaniem. Aby podkręcić atmosferę, wkrótce zawiązuje się między nim spór. Spór o naturze, by tak rzec, fundamentalnej, bo dotyczący tego, czy ważniejszy jest obraz, czy słowo. No piękna, piękna to walka, szkoda tylko, że wynik z góry ustalony.
Nie urzekła tu nawet nawiązanie do „Stowarzyszenia umarłych poetów”, bo gdybym uznała je za właściwe, musiałabym przyznać, że poeci jeszcze nigdy nie byli tak martwi.
A zatem: miło się patrzy, jak między dwojgiem tytanów dochodzi do starcia za starciem, lecz smutno, że w warstwie fabularnej jest to co najwyżej pojedynek na bierki. I jeszcze to wprzęgnięcie w konflikt zblazowanych, wpatrujących się w ekrany swoich smartfonów uczniów. O słodka naiwności, o mój mięciutki tapczanie.
Ot, film do obejrzenia w kapcioszkach, tak jak sylwester z Polsatem.